XI.
Nigdy nie było w Warszawie tak wesoło, jak za pierwszego i drugiego Sasa, i nigdy podobno Warszawa nie miała mniej do wesołości powodów. W tej to epoce pozyskało nasze miasto pierwsze kawiarnie, pierwsze maskarady i pierwsze publiczne sale do tańca, czyli Tanebodeny. W tej również epoce założyć musiano dom dla podrzutków.
Początek wieku XVIII był w ogóle dla Warszawy bardzo ciężki. Najpierw dokuczały jej burze polityczne i wojenne. Przerzucana z rąk do rąk, od jednego władcy do drugiego, przez cały czas sporu pomiędzy Augustem a Stanisławem, nie miała chwili wytchnienia. Zajmowana na przemian przez wojska saskie i szwedzkie, musiała jednym i drugim okupywać się wyciśnionymi przemocą haraczami.
Mieszczaństwo, znajdując się między młotem a kowadłem, o manifestowaniu własnych przekonań myśleć nie mogąc, składało kolejno hołdy to jednemu, to drugiemu elektowi, i kilkakrotnie, z inną za każdym razem intencją, śpiewało w katedrze Te Deum laudamus. A zaledwie z tą polityczną tragikomedją koniec został uczyniony, spadło na stolicę nowe nieszczęście: zaraza!
Z tym upiorem, krwawą płachtą potrząsającym znała się już Warszawa—tym razem jednak przybrał on postać groźniejszą, niż kiedykolwiek. Ludzie marli, jak muchy. Liczba ofiar była tak wielka, że zabrakło ludzi do grzebania nieboszczyków. Wymarła w krótkim czasie połowa mieszkańców Warszawy Na pozostałych padł strach tak wielki, że, porzuciwszy domy i mienie, w lasy uciekli.
Ulice Warszawy trawą wówczas zarosły. Codziennie, z nadejściem zmroku, miasto wyludniało się, włóczyły się po niem tylko psy bezdomne, wyjąc ponuro. Jak bywa prawie zawsze w czasie wielkich katastrof, znaleźli się i wówczas bohaterowie. Na ich liście dwa przedewszystkiem zapisano imiona: burmistrza Starej Warszawy Bucholca, który w największym zamęcie głowy nie stracił i sprawami miasta rozumnie zarządzał, oraz zakonnika klasztoru S. Benona, „ojca Henryka“, który opuszczonym przez wszystkich chorym nosił w pole żywność i lekarstwa— aż sam wreszcie swe poświęcenie śmiercią z zarazy przypłacił.
Prócz morowego powietrza, ciężko dokuczyły Warszawie liczne przemarsze wojsk ruskich, które przysyłał Piotr Wielki, jako sojusznik i protektor Sasa, w jego sporze ze Stanisławem Leszczyńskim. Car bawił nawet osobiście w naszem mieście, dokąd przybył w lipcu 1707 roku. Przemieszkał wówczas kilka miesięcy w pałacu Bielińskiego przy ulicy Królewskiej (gdzie później był pałac hr. Lubieńskich, zwany „Tivoli“).
Długie rządy Sasów pozostawiły w mieście sporo pamiątek. Wspomnienie ich utrwaliło się w nazwach: pałacu, placu i ogrodu Saskiego, Kępy Saskiej oraz kilku, jeszcze przy końcu zeszłego wieku istniejących, saskich kawiarń. Wyrabiano też u nas przez czas długi, wielką cieszące się sławą, „piwo saskie“.
W tym okresie Warszawa była miastem, po wierzchu strojnem, w głębi pełnem brudu, niechlujstwa i nędzy. Lecz i wśród najgłębszej nocy zabłysnąć może choćby przelotne światło komety lub meteoru—więc i na ciemnym czasów saskich horyzoncie zjawiła się gwiazda, w osobie biskupa Józefa Andrzeja Załuskiego.
Załuski, którego nazwisko złączyło się z pamięcią wspaniałej, przez zwycięską Rosję zagrabionej, książnicy, był jednym z naj większych patriotów. Ojczyznę miłował nad wszystko, a widząc, że chyli się do upadku, gdyż duch w niej upada—usiłował z wysiłkiem największym tego ducha podźwignąć. Książnica, stawiająca przed oczy narodu jego wielkie zasoby duchowe, nie była jedynem tego patrioty dziełem. Prócz niej, zamierzał założyć w Warszawie Akademję Umiejętności, na paryskiej wzorowaną.
Wydała ta epoka dwóch jeszcze mężów, którzy na odmiennych polach wielkie położyli zasługi. Jednym był ksiądz Konarski, reformator wychowania publicznego, drugim—Franciszek Bieliński, marszałek wielki koronny, któremu stolica zawdzięcza wiele wewnętrznego i zewnętrznego porządku. Pierwszy z nich założył sławny i przez całe dziesiątki lat kwitnący konwikt szlachecki na Żoliborzu; drugi stał się prawdziwym odnowicielem Warszawy.
W epoce ogólnej swawoli, rozpasania, lekceważenia praw Boskich i ludzkich, Bieliński był postacią naprawdę zdumiewającą. Jako przedstawiciel wywołanej koniecznością reakcji, bywał nadmiernie, rażąco, częstokroć aż do okrucieństwa, surowy Szczególniej żydzi znaleźli w nim nieubłaganego prześladowcę. Trapił ich na każdym kroku, tamując im wszelkimi sposobami rozprzestrzenianie się, a nawet pobyt w stolicy.
Urząd „mistrza“ (takie miano wówczas nosił kat) nie był za marszałkostwa Bielińskiego synekurą. Marszałek—pisze Kitowicz—rączo wyprawiał na tamten świat każdego, ktokolwiek dostał się pod jego sąd, godzien śmierci“. Aby ukrócić rozpustę i swawolę, Bieliński powiększył i udoskonalił policję miejską, czyli tak zwaną „milicję“. Miał też do rozporządzenia oddział wojska, zwany „węgrami marszałkowskimi“. Największą działalność rozwijał w czasie sejmów. Dodawano mu wówczas do pomocy gwardię pieszą i konną oraz ułanów7 królewskich.
Przyboczna straż marszałka miała pomieszczenie przy ulicy Nowomiejskiej (Gołębiej), w domu, będącym pozostałością po wznoszącej się tu ongi, a następnie rozebranej, „Bramie Nowomiejskiej“. Zwano ten dom przez czas długi, nawet gdy już przeznaczenie swe zmienił, „Wieżą Marszałkowską“ albo „Kordygardą Marszałkowską“. W „kordygardzie“, prócz odwachu, znajdował się areszt—nigdy podobno za Bielińskiego nie stojący pustką.
Nocami, chodziły wówczas po Warszawie „ronty“, to jest silne oddziały7 straży marszałkowskiej. „A kogo zdybali na ulicy chodzącego po capstrzyku, albo w szynkowni, albo przez podłość odzienia, albo źle daną na pytania odpowiedź, porozumienie o sobie sprawującego, zabierali na swoje hauptivachy, a nazajutrz odprowadzali do Kordygardy Marszałkowskiej przy Bramie Nowomiejskiej będącej, z której, po justyfikacji przed sądem marszałkowskim uczynionej, odebrawszy karę zasłużoną, byli uwalniani“.
Dopiero Bieliński wprowadził w życie dawny projekt instytucji, mającej uporządkować gospodarcze sprawy miasta. Otrzymała ta instytucja nazwę „Komisji Brukowej“. Marszałek, stanąwszy na jej czele zdziałał dla porządków miejskich więcej, niż którykolwiek z jego poprzedników.
Bielińskiemu zawdzięcza Warszawa pierwsze latarnie, w które, na początek, zaopatrzono tylko bramy miejskie. Na oświetlenie ulic przyjść miała kolej dopiero w kilkadziesiąt lat później. Bieliński też zaprowadził pierwsze pompy, dostarczające dobrej wody do picia, pierwszy plan Warszawy oraz pierwszą loterię publiczną z celem dobroczynnym. Wreszcie, za marszałkostwa Bielińskiego, wybrukowano ulice, urządzono ścieki, wywieziono z ulic nieporuszane od czasów niepamiętnych błoto i śmiecie, oraz umożliwiono dostęp do Wisły. Obywatele zostali wówczas obłożeni równomiernie podatkami, według stałej, jednakowej dla wszystkich normy.
Jednego jeszcze, prawdziwie „opatrznościowego“ człowieka wydała ta epoka: księdza Baudouina, założyciela szpitala Dzieciątka Jezus. Ksiądz Piotr Gabriel Baudouin był z pochodzenia francuzem. Wysłany został do Polski jako kapłan zgromadzenia Misjonarzy, które założył S. Wincenty a Paulo. W Warszawie objął obowiązki spowiednika przy klasztorach żeńskich: Sakramentek Sióstr Miłosierdzia. W obu tych zakonach znajdowało się wiele Francuzek.
Według tradycji, przez współczesnych zapisanej i posiadającej wszelkie znamiona wiarogodności, jedna z przechadzek samotnych na krańcach miasta przyszłem powołaniu tego kapłana zdecydowała. Przechodząc jedną z pustych uliczek, pomiędzy płottami, ujrzał w kącie psa, rozszarpującego jakąś krwawą, bezkształtną masę… Gdy się zbliżył, pies uciekł unosząc z sobą w pysku główkę martwego dziecka. Kapłan z czułem sercem i trzeźwą głową, za grosz wyżebrany, nabył domek na Przedmieściu Krakowskiem (wprost kościoła Ś. Krzyża, gdzie później stanął pałac Karasia, dziś również już rozebrany), i w nim w roku 1732 pierwszy przytułek dla podrzutków urządził.
Było to urządzenie tylko tymczasowe. W ćwierć wieku później, na rozległym placu, dotykającym ulicy Świętokrzyskiej, stanął z ofiar publicznych, wielki gmach, w którym urządzono Szpital Główny albo „Jeneralny“ i do którego małe sierotki zostały z tymczasowego pomieszczenia przeniesione. Ten szpital, nazwany niebawem (najpierw przez lud warszawski, a potem urzędowo) „Szpitalem Dzieciątka Jezus“. Dotąd, choć na innym miejscu i w znacznie większych rozmiarach, dzieło mądrości społecznej i miłosierdzia pełniący, jest żywym pomnikiem wielkiego serca księdza Baudouina, owocem jego niesłychanych wysiłków, żelaznej wytrwałości, ewangelicznego poświęcenia.
Na czole gmachu wymowny położono napis:
„Ojciec mój i matka moja opuścili mnie, a Bóg przyjął mnie do siebie“.
Powyższy tekst stanowi fragment przedwojennego przewodnika po Warszawie: Warszawa dawna i jej pamiątki : przewodnik historyczno-pamiątkowy, Gomulicki, Wiktor (1848-1919), Spółka Drukarzy”, 1916 (Warszawa : Fr. Bogucki)